Jest piątek. Siedzę w pracy, ale w związku z tym, że jest koniec tygodnia robię w sumie nic. Jak zwykle w tle sączy się leniwie jakaś muzyczka. Na początekCannonballAdderley "Never will I marry". To chyba będzie mój hymn. Pięknie to zaśpiewała Nancy Wilson. W wersji instrumentalnej na pierwszy plan wysuwa się oczywiście saksofon. Łamie linie melodyczną, prowadzi słuchacza przez pełne melimatów solo. Utwór energiczny. Daje mi pozytywnego kopa.
No i tak sobie suwam w górę i w dół. Oglądam co mi tam z boczku youtube poleca i nagle jest. Abbey Lincoln "Love has gone away". Jakoś nigdy nie mogłam się przekonać do niej. Mało jej słuchałam, więc klikam, bo i tytuł mnie zachęca. Zaczyna się jak każda jazzowa ballada. Saksofon, delikatnie wchodzą bębny i nagle...jakby lekko skradając się wchodzi Abbey z melodią tak piękną, że chwyta za serce i do tego jeszcze ten tekst... Śpiewa, że miłość odeszła, a mi przypomina się jak dzień po dniu odpływają ze mnie emocje. Ale przecież nie jest tak do końca, bo słucham i z tyłu czai się łezka. Czyli, że gdzieś są. Trzeba je obudzić tylko.
Na brak miłości muzyka. Zawsze jest, zawsze wzrusza...
Wracam do śpiewania. Najwyższy czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz