niedziela, 29 stycznia 2012

Teraźniejszość

Gały mi spuchły:).

Dziś niemal cały dzień poświęciłam na wklepywanie zaległych notek. Chciałam, żeby ktoś, kto to przeczyta, poznał moją historię. Nie chciałam zaczynać od tego, że właśnie wychodzę z drugiego epizodu choć właśnie tak jest.

Chcę, żeby ktoś, kto to przeczyta zobaczył, że mam schizofrenię i normalne życie. Czekam mnie teraz wiele zmian, więc zapowiada się blog z wartką akcją:).

Czytajcie mnie, proszę:).





16 stycznia 2011

Nie wiem po co aż tak bardzo się bałam. Co prawda nie było mnie niemal dwa miesiące, ale nie było się czego bać. Wszystko jest jak najbardziej ok.

Dziś wróciłam do pracy. Nikt o nic nie pytał. Bałam się, że zaczną mnie inaczej traktować, ale wszyscy zachowują się jakby nic nie wiedzieli i to mi bardzo odpowiada.
Wiem już na pewno, że w lutym będę musiała szukać pracy, bo firma tnie koszty, więc pierwsza lecę ja. I nie chodzi o robotę, ale o to, że jestem tam najkrócej. Czyli, że wszystko zaczynam od nowa.

Bardzo mi dobrze z H. Mieszka też z nami T. We trójkę stwierdziłyśmy, że dobrze się złożyło, że mieszkamy razem, że jesteśmy sobie teraz potrzebne. T. i H. na swoich zakrętach życiowych, ja na moim schizofrenicznym zakręcie. Będziemy się wspierać. I to jest najważniejsze



31 grudnia 2011


Jestem już w domu. Nareszcie. Nie wiem czy tylko teraz tak jest czy rzeczywiście tym razem będzie inaczej.
Po pierwsze zmienili mi leki. Teraz jest Zeldox i Perazinum. Niestety aż dwa neuroleptyki, ale czuję się o dziwo lepiej niż na samym Rispolepcie. Mój nowy lekarz jest o niebo lepszy niż poprzedni. Ufam mu i on ufa mi. Po kilkudniowym pobycie w szpitalu dał mi wolne wyjścia najpierw z rodziną, a potem też ze znajomymi. Mówiłam mu gdzie chodzę i dlaczego się boję. Mówiłam mu o wszystkim, a on w zamian obdarzał mnie zaufaniem. Przybrało to nawet karykaturalną formę, bo pacjenci widzieli, że jestem traktowana generalnie tak jak chcę. Dostawałam wszystko, czego chciałam. Wystarczyło poprosić. Przezywali mnie Wielkim Bratem i myśleli, że donoszę, a ja nigdy nie poruszyłam w gabinecie innego tematu niż moje własne problemy. Nie przejmowałam się tym. Skupiłam się na sobie i swoim powrocie do zdrowia i jak zwykle miałam olbrzymie wsparcie.
Dziś jestem w domu. Zajmuję sobie ciągle jakoś czas, żeby nie myśleć, żeby nie wracać do tego, co złe. Cały czas ktoś mnie odwiedza, ja odwiedzam kogoś, żeby nie musieć sobie głośno i wyraźnie powiedzieć: „Myliłaś się. Jesteś chora.”
Dziś jest Sylwester. Nie mam zamiaru spędzać go w domu. Pierwsza i Druga K. zabierają mnie ze sobą na przebieraną imprezę. Wszystko ułożyło się tak, że nawet będzie tam dla mnie miejsce do spania, gdy mnie zetnie po wieczornej dawce leków. Na tę okoliczność wymyśliłam sobie stosowne przebranie. Będę Kopciuszkiem. Mam piękną balową suknię i… jednego zgrabnego bucika. Będę chodzić, szukać księcia, a po północy po prostu zniknę.

24 grudnia 2011


Nie zdążyłam. Chciałam wysłać pamiętnik na konkurs i nie zdążyłam.
Pokręcił się też cały mój zamysł. Pisząc go zdaję się mówić do czytelnika: „Spójrz, przeszłam przez piekło, ale żyję tak jak Ty. Tacy ludzie jak ja są obok Ciebie i pewnie nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Spójrz, jesteśmy NORMALNI.” Z kolei do takich jak ja mówię: „Zobaczcie, schizofrenia to nie wyrok. To że ktoś Wam powiedział, że już zawsze tak będzie i że trzeba nauczyć się z tym żyć, nie jest prawdą.  Ja nie biorę już leków i wróciłam do normalnego życia. Poza tym leki wcale nie pomagają, prawda? Ok, może wyciągają Cię z psychozy, ale wrzucają w bagno skutków ubocznych. Uwierzcie, że można czuć się dobrze bez nich!”
Dziś właściwie już nie wiem, co mam pisać. Są święta. Nie czuję ich. W domy stoi choinka, lecą kolędy i wszystko jest cudownie jak zawsze, ale ja wczoraj wyszłam ze szpitala.
Przyszedł drugi epizod. Nie wiem, o czym mam dalej pisać.

15 listopada 2011


Wyprowadziłam się. Mieszkam teraz z H.
Nie mogłam już dłużej tam wytrzymać. Niby nie wierzę w to, co usłyszałam, ale jakoś nie mogę tam już być. T. i tak nie mieszka z nami już od miesiąca, bo rozstała się z M1. Już nic nie jest tak jak było. Musiałam zmienić powietrze, bo A. zaczęły mi wyjątkowo działać na nerwy. Dobrze mi z H. Mamy kota i jest git. Tylko ze snem mam ostatnio problemy. Gdzieś z tyłu głowy kołacze mi się gdzieś lekarz. Nie wiem tylko czy to przemęczenie czy sygnał alarmowy.
We’ll see. Niech przyjdzie już słońce po tej burzy.

5 listopada 2011


Trzeba było nie wychodzić na tą imprezę. Trzeba było zostać w domu i już.
Nie usłyszałabym wtedy tylu niemiłych słów o ludziach, o których myślałam, że wiem więcej niż oni sami. Ostatnie prawie dwa lata mojego życia stały się farsą. Nie wiem już komu i w co mam wierzyć.
A mogło być tak pięknie. Co z tego. Nie jestem teraz w stanie myśleć o niczym, bo nie wiem, co mam myśleć.
Pora uciekać.

26 września 2011


Zmęczona jestem. Kocham Duże M., ale nie jest to miłość łatwa. Jesteśmy już razem niemal sześć lat i zdążyliśmy się poznać całkiem nieźle. Często złościmy się na siebie.
W Dużym M. wkurza mnie to, że jest takie głośne. Wyjące karetki potrafią mnie obudzić w środku nocy. Tłumy na ulicach i sklepach czasem doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Z drugiej jednak strony Duże M. jest piękne i ma wiele do zaoferowania. Nie można się w nim nudzić. Duże M. złości się, gdy w pełni nie korzystam z tego, co ma mi do zaoferowania: kino, teatr, opera, kluby, puby, skwerki, parki i kto wie co jeszcze. Z atrakcji Dużego M. korzystam najczęściej w weekend. Zdarza się jednak, że uciekam na weekend do C. i pewnie wtedy Dużemu M. jest smutno, bo o nim nigdy nie mówię „dom”, o C. zawsze.
Duże M. musi jeszcze zasłużyć na miano domu. Brakuje mi bowiem kogoś, z kim mogłabym ten dom tu stworzyć. Duże M., podsuń mi więc kogoś takiego. Wszak przystojnych mężczyzn masz bez liku!:)

17 września 2011


Znam T. od szkoły podstawowej. Chociaż nie jest jedyną moją przyjaciółką, zawsze o wszystkim dowiadywała się pierwsza. Gdy wyprowadziła się z C. do Wielkiego M. pisałyśmy do siebie listy (tak, tak na papierze!) nakrapiane łzami. Gdy się po raz pierwszy poważnie zakochałam, T. była pierwszą osobą, której o tym powiedziałam. To samo zrobiłam też dziś z moimi wypocinami.
Zawsze lubiłam pisać. Chyba nawet bardziej dla siebie niż dla innych. T. zawsze wspomina jak nasza nauczycielka od polskiego zalewała się łzami nad moimi wypracowaniami. Innymi słowy T. zawsze mi we wszystkim kibicuje, a po pijaku zawsze wyznaje miłość. Pewnie dlatego uczyniłam ją pierwszym czytelnikiem tego pamiętnika.
Wnioski były dwa: trzeba pisać dalej i drugi, taki mój osobisty: czy moi przyjaciele znają mnie naprawdę? Pierwsze co usłyszałam to to, że T. zobaczyła mnie inną niż taką jaką zawsze znała, z jaką już przecież sporo czasu mieszka. T. nie sądziła też, że muzyka jest aż tak dla mnie ważna. Wiedziała, że ją lubię, ale nie że to taka wielka część mojego życia. Cóż, może ludzie widzą w nas tylko to co chcą zobaczyć albo to my pokazujemy każdemu inną kawałek siebie?
Tak czy siak T. jak zwykle mi kibicuje. Kocham ją. No i oczywiście piszę dalej.

10 września 2011


Jakiś czas temu napisałam, że zapisałam się na kurs prawa jazdy. Nie napisałam za to, ile zdrowia zachodu przyniosło mi to, żeby w końcu wsiąść za kółko. Zapisałyśmy się razem z O.- moją współlokatorką. Była jakaś promocja dla Pań, jedyne 800 zł, więc poszłyśmy. Pomyślałam, że czas najwyższy. Poza tym przyda mi się to w pracy.
Poszłyśmy więc. Okazało się, że cena jest tak promocyjna, bo właściciel szkoły jazdy jest bankrutem. Żaden instruktor nie chciał u niego pracować i tym sposobem trafiłam na Bercika – mojego trzeciego i mam nadzieję ostatniego instruktora. Nazwałam tego pociesznego Pana Bercik, bo jakiś czas temu oglądałam w TVN-ie serial para dokumentalny o kursach jazdy na Śląsku. No i był tam przekomiczny instruktor Bercik, a jako, że i mój jest przekomiczny, to nadałam mu takie samo imię,
Trzeba wiedzieć o mnie jedno. Jestem totalną drogową fajtłapą. Tak długo zabierałam się do pójścia na kurs, bo mam poważne wątpliwości co do tego, czy w ogóle powinnam jeździć. Poza tym oczywiście boję się jeździć po Dużym M.
Pierwsza jazda z Bercikiem była tydzień temu. Od razu wiedziałam, że mam do czynienia z człowiekiem innym niż każdy. Zaczęło się od tego, że umówiłam się z nim pod szkołą jazdy, a Bercik nie przyjechał. Oczywiście byłam wściekła. Poszłam od razu do właściciela, powiedziałam, że mam już tego dość i zażądałam zwrotu dokumentów w celu przeniesienia ich do innej, lepszej szkoły. Właściciel dał mi je, ale po chwili zadzwonił do mnie Bercik i zaczał: „ Weź, daj spokój, czekaj, jadę już po Ciebie. Dziewczyno, ceregieli nie rób. Żeśmy się umówili pod moim domem, bo z każdym się tak umawiam. Zaraz będę. Nie jedź do domu. Weź daj spokój, dziewczyno!”. To była nasza pierwsza rozmowa. Potem było już gładko. Po godzinie jazdy wiedziałam już wszystko o właścicielu szkoły, jego młodej kochance i tarapatach finansowych, w jakie przez nią popadł. Wiedziałam też, że Bercik ma dwójkę dzieci, żonę w USA i że spódniczki też lubi, zwłaszcza młodsze. Chociaż w sumie wiek chyba nie gra roli, bo gdy usłyszał, że mój tato jest w Hiszpanii, a mama sama w Polsce, domagał się, żebym koniecznie umówiła ich na kawe. Naśmiałam się szczerze jeżdżąc z nim po mieście. Szkoda tylko, że nie pozwalało mi się to skupić na jeździe i doprowadziłam do kilku niezbyt bezpiecznych sytuacji. Jedna miała na przykład miejsce, gdy na rondzie nagle krzyknął: „ O patrz, patrz, taką se dachówkę kupiłem do domu. Fajna nie? Taka brązowa, ale nie ciemna bardzo”. Pożegnał mnie za to stwierdzeniem: „Ja mam tylko nadzieję, że do zimy Ty się nauczysz jeździć, bo jak nie, to jak założysz ciężkie buty to i mnie, i siebie zabijesz jak tak będzie jeździć”.
Hmm, będę walczyć, ale może to, że mam trzeciego z kolei instruktora to nie tylko wina szkoły, ale i mojej fatalnej jazdy? Się okaże.