Odkąd wróciłam na studia dzienne, ponownie zaczęłam
zastanawiać nad swoją przyszłością. Regularnie śledziłam portale związane z
pracą i postanowiłam zacząć zdobywać doświadczenie, które przyda mi się w
przyszłości. Przed chorobą pracowałam zawsze dorywczo i doraźnie, gdy
potrzebowałam pieniędzy i w moim CV nie wyglądało to zbyt imponująco. Za to po
hospitalizacji odniosłam kilka porażek.
Tuż po wyjściu ze szpitala, w fazie totalnej negacji tego,
co mnie spotkało wróciłam do swojego starego mieszkania i próbowałam podjąć
pracę. Obiektywnie rzecz ujmując praca była wysoce nieodpowiednia dla osoby tuż
po kryzysie, ale wtedy przecież uważałam, że jestem zupełnie zdrowa, a pobyt w psychiatryku
to był „wypadek przy pracy” i „nic nie znaczący epizod”. Dziwię się samej
sobie, że nie powstrzymał mnie wtedy nawet fakt, że w szpitalu spotkałam
kobietę, która do niego trafiła właśnie głównie przez charakter pracy, jaki
wykonywała i ja dokładnie taką samą pracę sobie wybrałam. Nie mogłam znieść
myśli, że utracę niezależność. Strasznie chciałam powrócić do normalności i
wierzyłam, że da się to zrobić od razu. Skończyło się tak, że zrezygnowałam
jeszcze w trakcie szkolenia, spakowałam resztkę rzeczy i wróciłam do domu. W
momencie, gdy znowu zaczęły się problemy ze snem i miałam wrażenie, że nadciąga
nawrót, uznałam, że na razie priorytetem jest moje zdrowie i zrozumiałam, że
okres rekonwalescencji może być dłuższy niż mi się wydawało. To był moment, gdy
się załamałam i zaczęłam powoli spisywać się na straty. Co prawda cały czas kontynuowałam drugie,
zaoczne studia i początkowo cieszyłam się nimi. Byłam dumna, że kontynuuję je
mimo choroby, ale były momenty, gdy musiałam walczyć ze sobą bardzo mocno, żeby
wsiąść do pociągu. Zdarzało się nawet, że po kilku godzinach, obiektywnie mało
męczących zajęć, padałam wyczerpana na łóżko w akademiku i przesypiałam resztę
dnia i noc. W tamtym czasie mieszkałam na co dzień w małej, rodzinnej
miejscowości i zdarzało się, że w ciągu tygodnia wychodziłam tylko do sklepu,
ewentualnie do znajomych, ale wielu ich nie miałam, bo większość wyjechała
zaraz po maturze, tak jak zresztą i ja, na studia. Początkowo zastanawiałam się
nad rentą i myślałam, że już nigdy nie będę samodzielna. Potem, po części za
namową Mojej Mamy, zaczęłam szukać czegoś, co pozwoliłoby mi być bardziej
aktywną na co dzień. Doszłam do wniosku, że muszę wyprowadzić się z domu.
Podjęłam więc drugą próbę. Było to jakiś niecały rok od hospitalizacji.
Znalazłam pracę i mieszkanie. Szło mi całkiem nieźle, ale charakter pracy znów
nie do końca był odpowiedni dla mnie, bo po powrocie z niej jedyne, do czego byłam zdolna, to zjedzenie
obiadu, kąpiel i sen. Pracowałam w niepełnym wymiarze godzin, żeby móc to
pogodzić ze studiami zaocznymi.
Mieszkałam właściwie sama. Moje współlokatorki były bardzo mało
kontaktowe, a pech chciał, że Pierwsza K. – moja przyjaciółka i największa podpora, wyjechała wtedy za
granicę, a Druga K. jakoś rzadko mnie odwiedzała, o co miałam do niej żal, bo
czułam się wtedy niezwykle samotna. Za to często przyjeżdżała Moja Mama. Pewnie
po to, żeby sprawdzić, jak sobie radzę. Ze względu na to, że praca była męcząca
i bardzo nisko płatna, po miesiącu znowu wróciłam do domu. Wtedy już chyba nie
rozpatrywałam tego w kategoriach porażki, bo wiedziałam, że lada chwila kończy
mi się dziekanka i wracam na studia dzienne. Cieszyłam się i bałam
jednocześnie. Potem nie pracowałam w ogóle, bo studiowałam i dziennie, i
zaocznie. Poza tym musiałam nadrobić tyły na studiach dziennych, które
spowodowane były chorobą. Kolejną pracę podjęłam dopiero pod koniec ubiegłego
roku, gdy już nie brałam leków, a na drugich studiach wzięłam dziekankę. Wtedy
odniosłam sukces na całej linii. Wiele się nauczyłam i dostałam świetne
referencje.
Dziś z kolei stanęłam przed wielkim dylematem. Dwa dni temu
zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną dotyczącą pracy, o jakiej marzy
większość moich znajomych ze studiów. Pierwszy etap – wzorowo. Czułam, że
kolejne mam jak w banku. Tak się też stało, odbył się już następnego dnia czyli
dziś. Nie miałam zbyt wiele czasu na rozmyślania, ale dwie rzeczy nie dawały mi
spokoju. Po pierwsze praca ta z definicji jest kontrowersyjna etycznie i w
głównej mierze opiera się na manipulacji – przynajmniej na stanowisku, które ja
miałabym zajmować. Czy nie sprawiałoby mi to problemu? Obawiam się, że tak,
przynajmniej na początku. A z drugiej strony czy chciałabym stać się
człowiekiem, któremu to nie przeszkadza? Raczej nie. Druga, istotna sprawa:
moje przyszłe stanowisko miałoby być dosyć samodzielne i łączyłby się z nim
spory zakres odpowiedzialności za pomyślność
realizacji zleceń przyjmowanych przez firmę, a co za tym idzie – duży
stres. Rodzi się więc kolejne pytanie: Czy jestem na to gotowa? Czy w trosce o
swoje zdrowie nie powinnam czasem zdecydować się na pracę może mniej
prestiżową, gorzej płatną, ale za to mniej stresującą? Pewnie tak. Jednak
świadomość, że mam szansę na TAKĄ pracę, kazała mi wziąć udział w kolejnym
etapie procesu rekrutacji. Postanowiłam, że jeśli mi się uda, zastanowię się
poważnie nad tym, co przemawia na jej niekorzyść. Okazało się jednak, że
problem rozwiązał się sam, bo dziś, w drugim etapie, poległam. Nikt mi tego nie
powiedział wprost, ale jestem tego pewna. Świadczy o tym choćby fakt, że nie
poradziłam sobie z zadaniem kluczowym dla tego typu pracy (po części związanym
z jej wątpliwym etycznie charakterem), zdziwienie mojej potencjalnej szefowej i
stwierdzenie: „Wczoraj wywołała Pani we mnie zupełnie inne wrażenie. Dlaczego
tak szybko się Pani poddała?” Odpowiedziałam pokrętnie, wymyśliłam w miarę
wiarygodny argument, ale prawda jest taka , że prawdopodobnie moje obawy były
słuszne i to jednak nie jest praca dla mnie.
Paradoksalnie cieszę się. Co prawda nie będę mogła chwalić
się jaką to mam super robotę wśród znajomych i nie będę opływać w zbytki, ale
mam świadomość, że dostałam szansę na pracę, o jakiej wielu marzy i która
jest na górze drabiny awansu w branży, z
którą zdecydowałam się związać swoją zawodową przyszłość. Taką szansę dostałam
ja - jeszcze studentka i wariatka. Po części jest to pewnie zasługa szczęścia,
ale także mojej ciężkiej pracy nad sobą.
To także kolejny dowód na to, że nawet niemożliwe jest możliweJ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz