niedziela, 29 stycznia 2012

4 maja 2011


Ostatni wolny weekend spędziłam na wsi z moimi dwoma K. Znamy się kupę lat. Jesteśmy jak trzy czarownice. Każda inna, ale razem jesteśmy niepokonaneJ. Choć kocham je obie jak siostry albo i mocniej, to Pierwsza K. i Moja Mama odegrały chyba największą rolę w trudnych czasach. Ale o tym kiedy indziej.
Weekend majowy z definicji powinien być preludium do nadchodzącego lata. I tak też się zaczął. Wieś, w której obecnie mieszka Pierwsza K. jest piękna i znajduje się blisko mojego rodzinnego C. Jest tam zamek, a skoro jest zamek, to są i rycerze, a przynajmniej podczas majówki byli. Spotkanie rozpoczęłyśmy dość nietypowo, bo od szklanki wiejskiego zsiadłego mleka. Potem były jeszcze inne domowe rarytasy i jak zwykle mnóstwo śmiechu. Po kilku godzinach spędzonych na wsi coraz bardziej oczywiste stawało się dla mnie, dlaczego Pierwsza K. porzuciła Duże Miasto. Zieleń, cisza, spokój, ogródek i wręcz wyczuwalne w powietrzu odprężenie. Rozrywek niezbyt wiele, ale przecież do C. czy nawet do Dużego Miasta nie jest stamtąd daleko. Pomyślałam sobie, że właśnie w takim miejscu chciałabym spędzić jesień życia, ale Po chwili przypomniałam sobie też o moich ukochanych Bieszczadach. Przecież już pierwszego dnia po przyjeździe, wiedziałam, że będę do nich wracać. Miejscowy Pan powiedział mi, że to tzw. „choroba bieszczadzka”. Przyjedziesz raz  i wracasz przez całe życie. Mówił też o tym, że noce są tu bardzo zimne i trzeba nakryć się nie tylko kołdrą czy śpiworem, ale i miejscowym chłopem.  Na szczęście okazało się, że tylko w kwestii „choroby bieszczadzkiej” miał racjęJ.
Wróćmy jednak na wieś. Jak już wspomniałam jest w niej zamek, a z okazji majówki, byli i średniowieczni wojowie. Wyruszyłyśmy więc na poszukiwania rycerza na białym rumaku. Niestety żadna z nas takiego nie znalazła. Druga K. podbiła za to serce kata, który stał przy gilotynie, do której przypięty był napis co najmniej dwuznaczny: „Igraszki z katem”. Koniec końców potańczyłyśmy w rytm średniowiecznej muzyki, pooglądałyśmy skąpo odzianych panów uprawiających zapasy na sianie i wróciłyśmy do domu.
Następnego ranka wraz z większą częścią Polski, przeżyłyśmy szok, gdyż naszym oczom ukazał się śnieg. Jako eks-psychotyk nie dowierzam czasem swoim zmysłom (co nawiasem mówiąc bywa i zabawne, i smutne jednocześnie), więc kontrolnie spytałam czy za oknem rzeczywiście jest śnieg. Na co usłyszałam: „Cóż, jak widzisz zasnęłaś w maju, a obudziłaś się na Boże Narodzenie”.
Zgodnie z powyższym, to był najdłuższy weekend majowy w moim życiuJ.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz