Ostatni wolny weekend spędziłam na wsi z moimi dwoma K.
Znamy się kupę lat. Jesteśmy jak trzy czarownice. Każda inna, ale razem
jesteśmy niepokonaneJ.
Choć kocham je obie jak siostry albo i mocniej, to Pierwsza K. i Moja Mama
odegrały chyba największą rolę w trudnych czasach. Ale o tym kiedy indziej.
Weekend majowy z definicji powinien być preludium do
nadchodzącego lata. I tak też się zaczął. Wieś, w której obecnie mieszka
Pierwsza K. jest piękna i znajduje się blisko mojego rodzinnego C. Jest tam
zamek, a skoro jest zamek, to są i rycerze, a przynajmniej podczas majówki
byli. Spotkanie rozpoczęłyśmy dość nietypowo, bo od szklanki wiejskiego
zsiadłego mleka. Potem były jeszcze inne domowe rarytasy i jak zwykle mnóstwo
śmiechu. Po kilku godzinach spędzonych na wsi coraz bardziej oczywiste stawało
się dla mnie, dlaczego Pierwsza K. porzuciła Duże Miasto. Zieleń, cisza,
spokój, ogródek i wręcz wyczuwalne w powietrzu odprężenie. Rozrywek niezbyt
wiele, ale przecież do C. czy nawet do Dużego Miasta nie jest stamtąd daleko.
Pomyślałam sobie, że właśnie w takim miejscu chciałabym spędzić jesień życia,
ale Po chwili przypomniałam sobie też o moich ukochanych Bieszczadach. Przecież
już pierwszego dnia po przyjeździe, wiedziałam, że będę do nich wracać.
Miejscowy Pan powiedział mi, że to tzw. „choroba bieszczadzka”. Przyjedziesz
raz i wracasz przez całe życie. Mówił
też o tym, że noce są tu bardzo zimne i trzeba nakryć się nie tylko kołdrą czy
śpiworem, ale i miejscowym chłopem. Na
szczęście okazało się, że tylko w kwestii „choroby bieszczadzkiej” miał racjęJ.
Wróćmy jednak na wieś. Jak już wspomniałam jest w niej
zamek, a z okazji majówki, byli i średniowieczni wojowie. Wyruszyłyśmy więc na
poszukiwania rycerza na białym rumaku. Niestety żadna z nas takiego nie
znalazła. Druga K. podbiła za to serce kata, który stał przy gilotynie, do
której przypięty był napis co najmniej dwuznaczny: „Igraszki z katem”. Koniec
końców potańczyłyśmy w rytm średniowiecznej muzyki, pooglądałyśmy skąpo odzianych
panów uprawiających zapasy na sianie i wróciłyśmy do domu.
Następnego ranka wraz z większą częścią Polski, przeżyłyśmy
szok, gdyż naszym oczom ukazał się śnieg. Jako eks-psychotyk nie dowierzam
czasem swoim zmysłom (co nawiasem mówiąc bywa i zabawne, i smutne
jednocześnie), więc kontrolnie spytałam czy za oknem rzeczywiście jest śnieg.
Na co usłyszałam: „Cóż, jak widzisz zasnęłaś w maju, a obudziłaś się na Boże
Narodzenie”.
Zgodnie z powyższym, to był najdłuższy weekend majowy
w moim życiuJ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz