Wstałam dziś wcześnie mimo, że nie musiałam iść do pracy.
Zjadłam jakieś nic i większą część dnia spędziłam stojąc przed szafą. Od rana
czułam lekki ścisk w żołądku i podekscytowanie. Cudowne podekscytowanie. Dziś
znowu wyszłam na scenę. Po ponad dwóch latach.
Chorowanie i
zdrowienie jest trudne pod wieloma względami. Najpierw Cię w ogóle nie
ma, a potem dzięki neuroleptykom niby jesteś, ale jakby Cię nie było. Ci,
którzy Cię znali zanim zachorowałeś widzą to. Jeśli nie wiedzą, że jesteś
chory, pytają, co się dzieje, dlaczego nic nie mówisz i „zawieszasz się”,
dlaczego rzadko się śmiejesz i jesteś
smutny, dlaczego kładziesz się spać po dobranocce, a wstajesz ok. 12 i dlaczego nie pijesz na
imprezach (przecież zawsze to robiłeś). Ci, którzy Cię znają i wiedzą o
chorobie nie mówią nic. Nie chcą wpędzać Cię w jeszcze większy dół. Moja mama
nie mogła pogodzić się ze zmianą, jaka we mnie zaszła. Często widziałam w jej
oczach smutek. No właśnie, smutek – jedyna, co byłam w stanie wtedy czuć, ale
tak naprawdę nie czułam nic. Emocje wygasły prawie do zera. Tak jakbym lizała lizaka przez papierek.
Widzę, że jest czerwony, pamiętam, że ma truskawkowy smak, ale nie czuję, że
jest słodki. Razem z emocjami znikła też
pasja i to było najgorsze, co mi się mogło przydarzyć. Dlatego przestałam
wychodzić na scenę. Jak mogłam wkładać w to siebie, emocje, skoro ich we mnie
nie było. Poza tym bałam się. Przecież to po ostatnim występie zaczęło się
chorowanie. Bałam się, że jak zrobię to znowu i coś się nie uda, wrócę do
punktu wyjścia. Przestałam też słuchać muzyki.
Dawniej, gdy coś naprawdę mi się podobało moja ciało przeszywał dreszcz
od stóp po sam czubek głowy. Muzyka potrafiła wzbudzić we mnie takie silne
emocje, że płakałam. Gdy zachorowałam słyszałam już tylko dźwięki, ciężko mi
było nawet zdecydować czy mi się to podoba czy nie. Na szczęście przyszedł maj,
a potem lipiec i mogłam odstawić lek, który był dla mnie też w jakimś sensie
trucizną. Jesienią po raz pierwszy poczułam, że wróciłam.
Chyba nigdy nie zapomnę tego dnia. Był wieczór, a ja
siedziałam przed komputerem ze słuchawkami na uszach i oglądałam teledyski na
youtube. Trafiłam na koncert Chrisa Botti z Bostonu. Włączyłam „Emanuelle”.
Dialog skrzypiec i trąbki z orkiestrą w tle. To chyba jedna z najsmutniejszy
melodii, jaką słyszałam w życiu. Po jakiś trzydziestu sekundach od naciśnięcia
„play” trzęsłam się i szlochałam jak dziecko. Płakałam pierwszy raz od dwóch
lat i byłam ogromnie szczęśliwa, bo wiedziałam, że wróciłam. Potem włączyłam
kolejny utwór z tego koncertu. Temat z mojego ukochanego „Cinema Paradiso” i
doszłam do wniosku, że skoro znowu jestem, to może pora wracać na scenę. No i
dziś wróciłam.
Na próbach myślałam sobie: „Dobra, dobra. Muzyka, muzyką.
Dreszcze, dreszczami. Płacz, płaczem, ale czy ja będę w stanie poczuć na scenie
to, co zawsze było moją największą motywacją, żeby w ogóle kiedykolwiek na nią
wchodzić? Czy nie jest tak, że ta cząstka mnie definitywnie odeszła?” Nie wiem
na pewno, dlaczego ludzie wybierają artystyczną drogę w życiu albo po ośmiu
godzinach etatowej pracy mają jeszcze siłę, żeby realizować się na tym polu.
Kochają to – to jedno z wytłumaczeń. Ja od zawsze robiłam to, bo był to dla
mnie specyficzny rodzaj komunikacji z drugim człowiekiem. Były momenty, w
których poczułam, że dałam komuś coś wartościowego. Nie trzeba było o tym
rozmawiać. Wystarczyło spojrzeć sobie w oczy i wszystko było jasne. Ale nie
chodziło tylko o to. Ja sama czerpałam z tego coś, czego nigdy wcześniej nie
doświadczyłam. Nie wiem nawet jak to opisać, nazwać. Zaczynasz śpiewać i zatracasz
się. Otwierasz się tak, że sam stajesz się muzyką i emocjami, jakie z niej
płyną. Choć na co dzień twardo stąpam po
ziemi i nie jestem religijna ani trochę, w takich momentach czułam coś niemal
mistycznego. Piękno i spełnienie w najczystszej postaci.
Dziś było bardzo miło.
Publiczność dopisała, były bisy, brawa, mnóstwo zdjęć i sama radość. Do
domu wróciłam cudownie zmęczona. Przez głowę przemknęła mi myśl, że przecież
dziś jest święto zakochanych. Z tej okazji zagraliśmy nawet specjalnie
wzruszającą balladę. Skłamałabym, jeśli powiedziałabym, że nie zatęskniłam za
kimś, komu mogłabym ofiarować dziś czułego buziaka. Szybko jednak uruchomiłam
mój dyżurny mechanizm obronny i pomyślałam, że przecież spędziłam ten dzień w
towarzystwie mojej wieloletniej i póki co największej miłości – muzyki.
Racjonalizacja, kwaśne winogrona – jak zwał, tak zwał. Kryje się w niej jednak prawda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz