niedziela, 29 stycznia 2012

14 luty 2011


Wstałam dziś wcześnie mimo, że nie musiałam iść do pracy. Zjadłam jakieś nic i większą część dnia spędziłam stojąc przed szafą. Od rana czułam lekki ścisk w żołądku i podekscytowanie. Cudowne podekscytowanie. Dziś znowu wyszłam na scenę. Po ponad dwóch latach.
Chorowanie i  zdrowienie jest trudne pod wieloma względami. Najpierw Cię w ogóle nie ma, a potem dzięki neuroleptykom niby jesteś, ale jakby Cię nie było. Ci, którzy Cię znali zanim zachorowałeś widzą to. Jeśli nie wiedzą, że jesteś chory, pytają, co się dzieje, dlaczego nic nie mówisz i „zawieszasz się”, dlaczego rzadko się śmiejesz i  jesteś smutny, dlaczego kładziesz się spać po dobranocce,  a wstajesz ok. 12 i dlaczego nie pijesz na imprezach (przecież zawsze to robiłeś). Ci, którzy Cię znają i wiedzą o chorobie nie mówią nic. Nie chcą wpędzać Cię w jeszcze większy dół. Moja mama nie mogła pogodzić się ze zmianą, jaka we mnie zaszła. Często widziałam w jej oczach smutek. No właśnie, smutek – jedyna, co byłam w stanie wtedy czuć, ale tak naprawdę nie czułam nic. Emocje wygasły prawie do zera.  Tak jakbym lizała lizaka przez papierek. Widzę, że jest czerwony, pamiętam, że ma truskawkowy smak, ale nie czuję, że jest słodki. Razem  z emocjami znikła też pasja i to było najgorsze, co mi się mogło przydarzyć. Dlatego przestałam wychodzić na scenę. Jak mogłam wkładać w to siebie, emocje, skoro ich we mnie nie było. Poza tym bałam się. Przecież to po ostatnim występie zaczęło się chorowanie. Bałam się, że jak zrobię to znowu i coś się nie uda, wrócę do punktu wyjścia. Przestałam też słuchać muzyki.  Dawniej, gdy coś naprawdę mi się podobało moja ciało przeszywał dreszcz od stóp po sam czubek głowy. Muzyka potrafiła wzbudzić we mnie takie silne emocje, że płakałam. Gdy zachorowałam słyszałam już tylko dźwięki, ciężko mi było nawet zdecydować czy mi się to podoba czy nie. Na szczęście przyszedł maj, a potem lipiec i mogłam odstawić lek, który był dla mnie też w jakimś sensie trucizną. Jesienią po raz pierwszy poczułam, że wróciłam.
Chyba nigdy nie zapomnę tego dnia. Był wieczór, a ja siedziałam przed komputerem ze słuchawkami na uszach i oglądałam teledyski na youtube. Trafiłam na koncert Chrisa Botti z Bostonu. Włączyłam „Emanuelle”. Dialog skrzypiec i trąbki z orkiestrą w tle. To chyba jedna z najsmutniejszy melodii, jaką słyszałam w życiu. Po jakiś trzydziestu sekundach od naciśnięcia „play” trzęsłam się i szlochałam jak dziecko. Płakałam pierwszy raz od dwóch lat i byłam ogromnie szczęśliwa, bo wiedziałam, że wróciłam. Potem włączyłam kolejny utwór z tego koncertu. Temat z mojego ukochanego „Cinema Paradiso” i doszłam do wniosku, że skoro znowu jestem, to może pora wracać na scenę. No i dziś wróciłam.
Na próbach myślałam sobie: „Dobra, dobra. Muzyka, muzyką. Dreszcze, dreszczami. Płacz, płaczem, ale czy ja będę w stanie poczuć na scenie to, co zawsze było moją największą motywacją, żeby w ogóle kiedykolwiek na nią wchodzić? Czy nie jest tak, że ta cząstka mnie definitywnie odeszła?” Nie wiem na pewno, dlaczego ludzie wybierają artystyczną drogę w życiu albo po ośmiu godzinach etatowej pracy mają jeszcze siłę, żeby realizować się na tym polu. Kochają to – to jedno z wytłumaczeń. Ja od zawsze robiłam to, bo był to dla mnie specyficzny rodzaj komunikacji z drugim człowiekiem. Były momenty, w których poczułam, że dałam komuś coś wartościowego. Nie trzeba było o tym rozmawiać. Wystarczyło spojrzeć sobie w oczy i wszystko było jasne. Ale nie chodziło tylko o to. Ja sama czerpałam z tego coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Nie wiem nawet jak to opisać, nazwać. Zaczynasz śpiewać i zatracasz się. Otwierasz się tak, że sam stajesz się muzyką i emocjami, jakie z niej płyną.  Choć na co dzień twardo stąpam po ziemi i nie jestem religijna ani trochę, w takich momentach czułam coś niemal mistycznego. Piękno i spełnienie w najczystszej postaci.
Dziś było bardzo miło.  Publiczność dopisała, były bisy, brawa, mnóstwo zdjęć i sama radość. Do domu wróciłam cudownie zmęczona. Przez głowę przemknęła mi myśl, że przecież dziś jest święto zakochanych. Z tej okazji zagraliśmy nawet specjalnie wzruszającą balladę. Skłamałabym, jeśli powiedziałabym, że nie zatęskniłam za kimś, komu mogłabym ofiarować dziś czułego buziaka. Szybko jednak uruchomiłam mój dyżurny mechanizm obronny i pomyślałam, że przecież spędziłam ten dzień w towarzystwie mojej wieloletniej i póki co największej miłości – muzyki. Racjonalizacja, kwaśne winogrona – jak zwał, tak zwał. Kryje się w niej jednak prawda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz