niedziela, 29 stycznia 2012

28 kwietnia 2011


Chciałabym ogłosić wszem i wobec, iż tegoroczna Wielkanoc uczyniła ze mnie jajeczną (a może jajcarską?:)) królową. Spędziłam cały dzień w kuchni i to, co stworzyłam przeszło nawet moje najśmielsze oczekiwania. Uwielbiam gotować, zwłaszcza gdy mam dla kogo. Mama śmieje się, że gdy byłam mała, najpierw byłam jej małym kuchennym pomocnikiem, a potem weszłam w fazę feministycznego  buntu i twierdziłam, że nigdy nie będę gotować, bo to strata czasu i w ogóle po co, jak wszystko można kupić gotowe. Teraz z dumą mówi, że właściwie to ona nie ma co robić w kuchni, gdy wchodzę ja. Wielkanocne jajka pewnie tylko to potwierdziły. Kilkuletnim hitem są skorupki faszerowane kremem z posiekanych jajek, szczypiorku i śmietany. Przyprawia się je tylko delikatnie solą i pieprzem, a tuż przed podaniem wierzch moczy w bułce tartej i rumieni na patelni. Oczywiście najlepiej smakują na ciepło. Tego roku, zachęcona sukcesem faszerowanych skorupek, zrobiłam je jeszcze z lekko pikantnym kremem jajeczno –pieczarkowym, także obtoczone w bułce i zrumienione na patelni. Poezja smaku i pewnie kolejny stały punkt wielkanocnego menu. Na koniec, jajka nieco wykwintne. Połówki faszerowane pastą z żółtka, sera żółtego i anchois – to dla tych, którym mocno aromatyczne fileciki nie przeszkadzają. Dla mnie bomba. Trud się opłacił, twarze domowników rozanielone.
Jako studentka roku piątego mam wiele wolnego czasu, więc przerwę świąteczną zaczęłam trochę wcześnie. W szczytowej fazie zakupowo-przygotowawczej zadzwonił telefon. Kolejna rozmowa kwalifikacyjna. Gdy pojawiają się w Internecie interesujące ogłoszenia, aplikacje wysyłam hurtowo. Byłam bardzo zaskoczona, gdy natrafiłam na ogłoszenie dotyczące naprawdę fajnej pracy, ale w mojej rodzinnej miejscowości. Nie zastanawiałam się. Wysłałam. Jednak gdy zaprosili mnie na rozmowę trzeba było w końcu zadać sobie to pytanie: „Czy ja chcę wracać?”.
C. to małe, około 40 tysięczne miasteczko, nieco wyludnione przez emigracyjną falę. Mieszkańcy to albo ustatkowani ludzie w średnim wieku i ich dzieci albo emeryci. Ludzi młodych, takich jak ja, praktycznie nie ma. Wyjechali albo do większych miast, albo zagranicę. C. jest raczej senne, na co dzień nic ciekawego się w nim nie dzieje, 80% lokali usługowych to banki i apteki, a po zmroku ulice się wyludniają i nawet w weekend zabytkowy ryneczek jest raczej pusty. C. jest też wyjątkowo zielone, ma piękne planty, śliczne sanktuarium, nowoczesne kino, aquapark , malowniczą okolicę i wszędzie można dojść na piechotę.  W C. każdy każdego zna, choćby z widzenia. Mimo, że nie mieszkam w nim na stałe od wielu lat, gdy myślę dom, zawsze myślę- C. Lubię do niego wracać, gdy Duże Miasto mnie zmęczy, ale gdy pobędę w nim trochę dłużej zaczynam tęsknić za pełnym życia Dużym Miastem. W związku z tym czy warto do niego wracać? Przekonują mnie argumenty czysto ekonomiczne. Gdy wrócę do C., będę mogła zamieszkać z rodzicami i zaoszczędzić trochę pieniędzy. Popracuję rok, może dwa, zdobędę doświadczenie zawodowe i wrócę. Poza tym moje Duże Miasto nie jest aż tak daleko. Gdy zatęsknię, będę mogła pojechać do niego na weekend.
Ech…. Cóż, pójdę na rozmowę i poczekam. Niech los zadecyduje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz