Chciałabym ogłosić wszem i wobec, iż tegoroczna Wielkanoc
uczyniła ze mnie jajeczną (a może jajcarską?:)) królową. Spędziłam cały dzień w
kuchni i to, co stworzyłam przeszło nawet moje najśmielsze oczekiwania.
Uwielbiam gotować, zwłaszcza gdy mam dla kogo. Mama śmieje się, że gdy byłam
mała, najpierw byłam jej małym kuchennym pomocnikiem, a potem weszłam w fazę
feministycznego buntu i twierdziłam, że
nigdy nie będę gotować, bo to strata czasu i w ogóle po co, jak wszystko można
kupić gotowe. Teraz z dumą mówi, że właściwie to ona nie ma co robić w kuchni,
gdy wchodzę ja. Wielkanocne jajka pewnie tylko to potwierdziły. Kilkuletnim
hitem są skorupki faszerowane kremem z posiekanych jajek, szczypiorku i
śmietany. Przyprawia się je tylko delikatnie solą i pieprzem, a tuż przed
podaniem wierzch moczy w bułce tartej i rumieni na patelni. Oczywiście
najlepiej smakują na ciepło. Tego roku, zachęcona sukcesem faszerowanych
skorupek, zrobiłam je jeszcze z lekko pikantnym kremem jajeczno –pieczarkowym, także
obtoczone w bułce i zrumienione na patelni. Poezja smaku i pewnie kolejny stały
punkt wielkanocnego menu. Na koniec, jajka nieco wykwintne. Połówki faszerowane
pastą z żółtka, sera żółtego i anchois – to dla tych, którym mocno aromatyczne
fileciki nie przeszkadzają. Dla mnie bomba. Trud się opłacił, twarze domowników
rozanielone.
Jako studentka roku piątego mam wiele wolnego czasu, więc
przerwę świąteczną zaczęłam trochę wcześnie. W szczytowej fazie
zakupowo-przygotowawczej zadzwonił telefon. Kolejna rozmowa kwalifikacyjna. Gdy
pojawiają się w Internecie interesujące ogłoszenia, aplikacje wysyłam hurtowo.
Byłam bardzo zaskoczona, gdy natrafiłam na ogłoszenie dotyczące naprawdę fajnej
pracy, ale w mojej rodzinnej miejscowości. Nie zastanawiałam się. Wysłałam.
Jednak gdy zaprosili mnie na rozmowę trzeba było w końcu zadać sobie to
pytanie: „Czy ja chcę wracać?”.
C. to małe, około 40 tysięczne miasteczko, nieco wyludnione
przez emigracyjną falę. Mieszkańcy to albo ustatkowani ludzie w średnim wieku i
ich dzieci albo emeryci. Ludzi młodych, takich jak ja, praktycznie nie ma.
Wyjechali albo do większych miast, albo zagranicę. C. jest raczej senne, na co
dzień nic ciekawego się w nim nie dzieje, 80% lokali usługowych to banki i
apteki, a po zmroku ulice się wyludniają i nawet w weekend zabytkowy ryneczek
jest raczej pusty. C. jest też wyjątkowo zielone, ma piękne planty, śliczne
sanktuarium, nowoczesne kino, aquapark , malowniczą okolicę i wszędzie można
dojść na piechotę. W C. każdy każdego
zna, choćby z widzenia. Mimo, że nie mieszkam w nim na stałe od wielu lat, gdy
myślę dom, zawsze myślę- C. Lubię do niego wracać, gdy Duże Miasto mnie zmęczy,
ale gdy pobędę w nim trochę dłużej zaczynam tęsknić za pełnym życia Dużym
Miastem. W związku z tym czy warto do niego wracać? Przekonują mnie argumenty
czysto ekonomiczne. Gdy wrócę do C., będę mogła zamieszkać z rodzicami i
zaoszczędzić trochę pieniędzy. Popracuję rok, może dwa, zdobędę doświadczenie
zawodowe i wrócę. Poza tym moje Duże Miasto nie jest aż tak daleko. Gdy
zatęsknię, będę mogła pojechać do niego na weekend.
Ech…. Cóż, pójdę na rozmowę i poczekam. Niech los
zadecyduje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz