Ogłaszam dzień dzisiejszy dniem szczęścia. Ogłaszam siebie
dzieckiem szczęścia. Nie wiem, jak wytłumaczyć to, co mnie ostatnio spotyka.
Zaczęło się od jazdy na gapę. Jechałam w poniedziałek na
uczelnię, a jako, że jeżdżę teraz komunikacją miejską rzadko, korzystam z
biletów jednorazowych. Taki też zakupiłam wsiadając rano do autobusu. W połowie
drogi sympatyczna para wyciągnęła identyfikatory i rozpoczęła kontrolę biletów.
Nic nadzwyczajnego. Zdarza się. Dojechała na uczelnię i pomaszerowałam na
zajęcia. Rok akademicki dobiega końca i w związku z tym zajęć mam coraz mniej.
W przerwie między nimi chciałam na krótko wyskoczyć do miasta, dwa przystanki
od uczelni. Pomyślałam sobie: ” Dwa przystanki? Nie ma sensu kupować biletu.
Poza tym rano była kontrola. Niemożliwe, żeby w tym samym autobusie, na tej
samej trasie trafiła się dosłownie po kilku godzinach”. Jak pomyślałam, tak
zrobiłam. Wracałam sobie w najlepsze, na wpół zadowolona (udało się, właśnie
dojeżdżałam do przedostatniego przystanku), na wpół podenerwowana (jechałam
przecież na gapę), gdy do autobusu wsiadła znajoma sympatyczna para. Najpierw
zrobiło mi się gorąco, a potem ukradkowo zaczęłam grzebać w portfelu w
poszukiwaniu skasowanego biletu, na którym data i godzina były na tyle
niewidoczne, że niemożliwe do odczytania (nie ma się czym chwalić, ale tym
sposobem już raz mi się upiekło). Sytuacja rodem z taniego filmu akcji
skrzyżowanego z czarną komedią (już słyszę tę muzykę w tleJ): Całą sobą próbuję komunikować, że generalnie
to przecież nic się nie dzieje, że właśnie jest kontrola. Jednocześnie grzebię
ukradkowo w portfelu i kątem oka zerkam za okno w nadziei, że dojedziemy do celu zanim
para kanarów dojdzie do mnie. Czas
zwalnia, każda sekunda wlecze się niemiłosiernie aż w końcu staje przede mną
miła, atrakcyjna kobieta (notabene zaprzeczenie stereotypu kanara). Ta sama
kobieta, która sprawdzała wcześniej mój bilet. Patrzy na mnie, uśmiecha się i
mówi: „A pani to nie musi pokazywać biletu. Widziałyśmy się przecież rano”.
Roześmiałam się perliście i nerwowo (pewnie tylko ja wiedziałam, że nerwowo),
rzuciłam głupotę w stylu: „Jeszcze raz i kawa” i wyskoczyłam czym prędzej z
autobusu. Wracając do domu kupiłam bilet.
Dziś z kolei był dzień ogłoszenia wyników. Od jakiegoś czasu
biorę udział w wielu internetowych konkursach i o dziwo wygrywam. Są to zwykle
konkursy, w których można wygrać bilety na koncerty. Tłumaczę to sobie w ten
sposób, że pewnie po pierwsze niewielu ludzi wie, że można w ten sposób wygrać
bilety na takie świetne koncerty, a po drugie muzyka, jaka mnie interesuje, nie
ma aż tak dużej publiki, żeby prawdopodobieństwo wygranej było tak małe jak w
lotto. Trzeba jednak przyznać, że idzie mi nieźle, bo jak dotąd nie udało mi
się tylko dwa razy i całą jesień spędziłam na cudownych koncertach. Jednak na
tym, którego wyniki miały zostać ogłoszone dziś, zależało mi najbardziej.
Chodziło przecież o koncert Bobby’ego McFerrina. Wstałam więc rano zaparzyłam kawkę, sprawdzam
pocztę, a tu najlepsza możliwa wiadomość – wygrałam!! Co prawda Bobby’ego
widziałam na żywo w tamtym roku w maju, ale niewiadomo, kiedy będzie kolejna
okazja, więc żal nie skorzystać tym
bardziej, że bilet jest za darmo. Cudnie jest rozpocząć w ten sposób dzień.
Szczerze mówiąc nie bardzo jestem w stanie przypomnieć sobie, co robiłam potem,
bo około południa resztę dnia zdominowała kolejna wiadomość. W ferworze
poszukiwania pracy i po marnych jego skutkach, zaczęłam szukać alternatywy dla
zwykłych portali internetowych z ogłoszeniami o pracę. W ten sposób trafiłam na
stronę biura karier mojej uczelni i poczytałam o programach unijnych dla
studentów i absolwentów. Pomyślałam o wyjeździe za granicę, ale na to było już
trochę za późno. Znalazłam za to program uczelniany współfinansowany przez
unię, w ramach którego studenci mogli otrzymać grant na staż w firmie, którą
sami wybiorą. Pomyślałam: „A co mi szkodzi!” i zarejestrowałam się na stronie.
O przyznaniu miejsca stażowego decydowało spełnienie wymogów formalnych i kolejność internetowych zapisów w dniu i o godzinie określonej przez organizatora.
Starałam się mocno, ale niestety sprzęt zawiódł i wylądowałam jako trzecia na
liście rezerwowej. Chętnych było naprawdę sporo. Dlatego, gdy dziś około
południa zadzwoniła do mnie pani z biura karier i poinformowała mnie, że jednak
mam to miejsce, bo dwie osoby przede mną nie spełniają wymogów formalnych,
wzniosłam się pod sam sufit ze szczęścia. Czasu na znalezienie pracodawcy mam
niewiele, bo tylko 2 tygodnie, ale już dziś zaczynam intensywnie myśleć nad
firmami, do których mogę się zgłosić. Myślę, że jestem na świetnej pozycji, bo
potencjalny pracodawca nie płaci za mnie nic- wynagrodzenie to stypendium, ja
wykupuję ubezpieczenie, jedyny nominalny koszt pokrywany przez pracodawcę, to
badania lekarskie i szkolenie bhp. No nic, pora włączyć Internet i zacząć
szukać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz