Okrągłe urodziny mają to do siebie, że człowiek, choćby tego
jednego dnia albo w czasie bezpośrednio poprzedzającym ich nadejście, na chwilę
się zatrzymuje i zaczyna zadawać sobie rozstrzygające pytania. Nie żeby przy
innych okazjach tego nie robił, ale jakoś tak się składa, że kończąc
dwadzieścia pięć, trzydzieści, czterdzieści lat z tyłu głowy zapala nam się
czerwone światło i na chwilę zatrzymujemy się, by podumać nad sobą. Bynajmniej
ja tak mam. Wszystko jakoś tak się poukładało, że ostatnimi czasy dumam sobie
tak pewnie nieco częściej niż statystyczny Polak.
Czy jestem szczęśliwa? Tak. Droga, jaką przeszłam przez
ostatnie dwa i pół roku była kręta i wyboista, ale powoli wychodzę na prostą. Z
tej perspektywy mam więc powody do radości, mnóstwo powodów do radości. Mimo to
nie tak wyobrażałam sobie siebie samą u progu tzw. dorosłego życia. Doskonale
wiedziałam, co chciałabym osiągnąć do tego czasu. Oczywiście zakładałam, że nie
wszystko może się udać, że plany mogą ulec zmianie, że coś może się popsuć. Nie
pomyślałam chyba tylko, że mogę popsuć się ja sama.
Gdzie jest więc punkt
odniesienia? Czy jestem to ja sprzed sierpnia 2008 - pełna planów, pomysłów, powoli, ale uparcie
realizująca swoje marzenia, aktywna i roześmiana - czy może ja z lutego 2011 – ex pacjentka
szpitala psychiatrycznego po dwuletniej
kuracji neuroleptykami, od pół roku bez prochów i póki co „zdrowa”. Ja - młoda kobieta czy ja – wariatka?
Mogę powiedzieć sobie: „Spójrz, jaką drogę przeszłaś! Lada
chwila obronisz pracę magisterską, znów jesteś samodzielna, odnosisz pierwsze
sukcesy w pracy. W pracy, w której nikt nie daje Ci taryfy ulgowej. Od pół roku
nie bierzesz leków, czujesz się bardzo dobrze, otacza Cię kochająca rodzina i
grono wiernych przyjaciół, którzy wspierali Cię w najtrudniejszych chwilach.
Czy uwierzyłabyś, że tak będzie wyglądać Twoje życie za dwa i pół roku w
momencie, gdy zostałaś wypisana, że szpitala z diagnozą schizofrenii
nieokreślonej?” Nie uwierzyłabym. Pewnie zaśmiałabym się gorzko. I prawda, jestem
z tego wszystkiego dumna . Daje mi to powody, by czuć się niewyobrażalnie
szczęśliwą. Ale to wszystko nie byłoby możliwe, gdybym zapomniała siebie sprzed
sierpnia 2008 i nie uwierzyła, że choć część tamtej mnie może wrócić.
Od jakiegoś czasu budzę się i czuję, że jestem. Gdy było źle
odeszłam. Właściwie to sama za bardzo nie wiem dokąd. Trudno opisać świat, w
którym znienacka obudziłam się pewnego ranka. Potem pojawił się risperidon i
zawisłam gdzieś pomiędzy. Trwałam tak przez prawie dwa lata. Dziś znowu jestem.
Wróciłam. Chyba nigdy za nikim tak bardzo nie tęskniłam jak za sobą.
Dziś mam urodziny. Okrągłe. Trzeba je uczcić. Zaprosiłam
przyjaciół i znajomych. Będzie ponad dwadzieścia osób. Na wieszaku wisi
sukienka z second handu. Śliczna jest. Nigdy
nie byłam szczupła, a neuroleptyki i siedzenie w domu sprawiły, że jest mnie jeszcze
więcej. Mimo to w tej sukience czuję się ładna i kobieca. Pewnie to dlatego, że
w czerwonym zawsze było mi do twarzy, a krój podkreśla tzw. strategiczne
miejsca.
Nie wiem czy
pomieścimy się w moim pokoju i czy polubią się ci, którzy się nie znają. Nie
wiem czy nie zabraknie jedzenia i alkoholu. Mam nadzieję, że przyjezdni trafią
i że dojadą zanim będzie trzeba ruszać do klubu. Dobrze, że przyjaciółki pomogą
mi w przygotowaniach, bo pracuję dziś i samej trudno byłoby mi wszystko
ogarnąć. Planuję, organizuję i w międzyczasie skaczę z radości, że dziś znów
właśnie takie myśli zaprzątają mi głowę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz