Dziś będzie najpierw wesoło, a potem smutno. Będzie o
dziecku i przyjacielu.
Po wyjściu ze szpitala myśląc, że będę chorować do końca
życia, podjęłam decyzję, że nie chcę wchodzić w żaden związek i nie chcę mieć
dzieci. Kwestia związku nie była trudna. Nigdy nie byłam kochliwa, a wygaszenie
emocji jeszcze bardziej ułatwiło sprawę. Uznałam, że nie chcę nikogo skazywać
na życie ze mną w fazie psychozy, zwłaszcza dziecka, a poza tym panicznie bałam
się odrzucenia ze względu na moją psychiatryczną historię. Z drugiej strony nie
wyobrażałam sobie związku, w którym ukryłabym to przed partnerem. Bałam się
też, że ze względu na chorobę nie podołam wychowaniu dzieci, więc najlepszym
rozwiązaniem jest rezygnacja z nich. Inna sprawa, że nigdy dotąd silnie nie
odczuwałam instynktu macierzyńskiego. Małe dzieci wzbudzały we mnie czułość
niewiele większą małe zwierzęta. Przykre i kontrowersyjne, ale prawdziwe. Z
takim postanowieniem przetrwałam prawie dwa lata. Najpierw trochę się
zakochałam ( celowo piszę trochę, bo okazało się to nic trwałego, ale co
ciekawe zaczęło się jeszcze gdy brałam leki, co przeczy trochę temu, co pisałam
do tej pory o zgubnym wpływie neuroleptyków na emocje) i uznałam, że być może
warto jednak powalczyć i w tej dziedzinie. Mimo wszystko nadal się boję
odrzucenia i niestety na tym polu nie mogę pochwalić się tak spektakularnymi
sukcesami jak na każdym innym. Trudno. Nie można mieć przecież wszystkiego na
raz.
Miało być jednak o dziecku. Ostatnio dużo czasu spędzam z
synkiem moich przyjaciół- B&C i przyznam, że powoli zaczynam tracić głowę
dla tego Słodkiego Łobuza. Malec jest
niezwykle bystry i o co najważniejsze odwzajemnia moją sympatię ( dotąd
myślałam, że mój kontakt z dziećmi jest raczej słaby). Objawia się to między
innymi tym, że każe mi siadać na bagażniku swojego dziecięcego rowerka, żebyśmy
mogli razem pojeździć (rowerek ledwo sięga mi do kolan) oraz tym, że nie
pozwala mamie pomóc sobie w ubieraniu mówiąc stanowczo: „Nie! Ciocia!.” Dziś
odwiedziłam przyjaciół w czasie jego popołudniowej drzemki. Najwyraźniej
przyśniło mu się coś złego, bo obudził się z płaczem. B. przytuliła go, żeby
się uspokoił, ale po chwili oddała go mi, żeby przygotować mu coś do picia.
Wzięłam szkraba na kolana, przytuliłam, a on po chwili oparł mi głowę na piersi
i zasnął. W momencie, gdy to zrobił, pokochałam go bezgranicznie i pomyślałam:
„Jeśli właściwe obce dziecko wzbudza we mnie taką czułość, to co dopiero będzie
z moim własnym?” Od dziś znów zaczęłam myśleć o dzieciach. Nie już, nie dziś,
nie jutro, w przyszłości. Co prawda warunki jeszcze przez jakiś czas nie będą
sprzyjające, bo nie mam pracy, własnego mieszkania i co najważniejsze,
potencjalnego tatusia, ale wiem, że chcę. A to już pierwszy i bądź co bądź
najważniejszy krok.
Teraz będzie trochę smutno. O przyjacielu. Wcześniej pisałam
o tym, że od początku chorowania mam wsparcie w przyjaciołach i w gronie tych,
którzy wiedzą, nikt nie dał mi odczuć, że coś się zmieniło. Otóż nie do końca
tak jest, a przynajmniej było tak, ale do niedawna. N. znam od wielu lat.
Zawsze mogłam na niego liczyć w absolutnie każdej podbramkowej sytuacji. Gdy
zaczęłam chorować mieliśmy stały kontakt, pomagał na tyle, ile mógł. O chorobie
rozmawialiśmy szczerze, wiedział o wszystkich moich sukcesach i porażkach.
Jednak od jakiegoś czasu zaczęłam odnosić wrażenie, że traktuje mnie jakoś
inaczej. Każdą rozmowę zaczynał od pytań o moje samopoczucie mimo, że wiedział,
że radzę sobie doskonale. Zresztą gdyby tak nie było pewnie byłby jedną z
pierwszych osób, która dowiedziałaby się o tym. Do niedawna tłumaczyłam sobie
samej swoje obawy tym, że jestem przewrażliwiona. Kilka dni temu miała jednak
miejsce sytuacja, która pokazała mi, że chyba jednak moje przypuszczenia są
słuszne. Nie chcę jej opisywać, bo jest trudna i przykra. Wywnioskowałam z
niej, że chyba się mnie boi. Spowodowane jest to pewnie tym, że w jego głowie
zakorzenione są pewne stereotypy w odniesieniu do chorych psychicznie. Jednak
myślę sobie, że chyba mógł się ich choć trochę wyzbyć poprzez kontakt ze mną.
Mógł, ale widać tak się nie stało. Nie rozmawiałam z nim o tym i oczywiście
zakładam ewentualność, że źle zinterpretowałam jego zachowanie, ale nie zmienia
to faktu, że bardzo mnie to zabolało. Na razie nie czuję się na siłach, żeby z
nim o tym rozmawiać po pierwsze dlatego, że najpewniej się rozkleję i wywołam w
nim poczucie winy, a tego nie chcę. Po drugie być może nie każdy jest zdolny do
całkowitej akceptacji i zrozumienia. Być może niektórzy muszę się uczyć jak z
nami postępować by nie ranić, być może nie każdy jest w stanie się tego
nauczyć. Mam tego świadomość. Nie chcę wartościować i dzielić ludzi na tych
lepszych, którzy to potrafią i gorszych, którzy sobie z tym nie radzą.
Bardzo to trudne i
przykre. Łatwiej jest zrozumieć, gdy ktoś zmieni swój stosunek do Ciebie, gdy
go zranisz albo zrobisz coś, co może wzbudzić jego niechęć. Ja nic takiego nie
zrobiłam. Przyczyną odrzucenia w tym przypadku stało się coś, co dla mnie samej
jest przecież ciężarem, na co nie mam żadnego wpływu i z czym sama długo nie
mogłam się pogodzić. Nie mogę się oprzeć myśli, że skoro tak bardzo boli mnie
coś takiego w wydaniu przyjaciela, to co dopiero będzie, jeśli to samo zrobi mi
ktoś, kogo pokocham… Na dziś czuję się bezsilna w tej kwestii. Na szczęście
ostatnio nasze kontakty uległy rozluźnieniu na tyle, że najpewniej nie spotkamy
się dopóki sama nie wyjdę z inicjatywą, a nie stanie się to prędko. Najpierw
muszę to jakoś przepracować samodzielnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz