Wciąż na prowincji, wciąż się lenię, a praca magisterska
leży i kwiczy.
Generalnie nie bardzo lubię lipiec i sierpień, nie bardzo
lubię wakacje w ogóle. Mam tak dokładnie od trzech lat, bo właśnie w lipcu,
właśnie w okolicach dnia dzisiejszego, trzy lata temu zaczęło się moje chorowanie.
Trzy lata to kawał czasu, wiele się zdążyło zdarzyć, ale mimo wszystko mam
wrażenie, zwłaszcza w wakacje, że wszystko działo się wczoraj. Zastanawiam się czy kiedyś nadejdzie
taki czas, że nie będę o tym rozmyślać, gdy w kalendarzu pojawi się lipiec.
Obawiam się jednak, że doświadczenie tak traumatyczne jak epizod psychotyczny i
pobyt w szpitalu psychiatrycznym, zostaje w człowieku na zawsze bez względu na
to jak jego życie potoczy się potem.
Pierwszą rocznicę spędziłam na wakacjach zagranicą. Było ciepłe
morze, złoty piasek i piękne zachody słońca, a ja myślami wracałam wciąż do
szpitalnych ścian. Druga rocznica okazała się też początkiem życia bez
neuroleptyków. Była ogromna radość, ale i strach, o to, co będzie dalej. Bałam
się przecież panicznie, że wraz z odstawieniem leków, wrócę do punktu wyjścia.
Znam historie ludzi, którzy mają podobne doświadczenia i przyznam, że moja i
tak jest naprawdę mało dramatyczna. Trafiłam na oddział, który mieścił się w
„normalnym” szpitalu. Wśród pacjentów nie było nikogo, kogo można by określić
jako chorego przewlekle. Zresztą mój lekarz powiedział mi potem, że miałam
szczęście w nieszczęściu, że trafiłam właśnie do nich, bo pobyt w
„standardowym” szpitalu psychiatrycznym mógłby nawet pogorszyć mój stan.
Żartował nawet, że ten oddział to trochę jak sanatorium. Nie mogę nie pokusić
się o stwierdzenie: „Skoro to było sanatorium, to prawdziwy szpital
psychiatryczny musi być dantejskim piekłem”. Jak można zdrowieć w takich
warunkach? Wracałam do ”mojego” szpitala często, bo mieści się tam także
poradnia. Czasem spacerowałam nawet po okolicy. Siadałam na ławkach, na których
siadałam wcześniej, będąc jeszcze pacjentką i zastanawiałam się, jak to
możliwe, że do tego stopnia zmieniła się moja percepcja tego miejsca. Wydawało
mi się, że jestem pogodzona z tym, co się stało i ze sobą. Jednak po ostatniej
wizycie lekarz poprosił mnie, żebym zapas leków, który mi został, oddała na
oddział, bo tam na pewno się przyda. Stanęłam przed drzwiami i wcisnęłam guzik
domofonu. Serce biło mi jak szalone, a minęły przecież dwa lata… Do drzwi
podeszła pielęgniarka, która pracowała tam także podczas mojego pobytu. Bardzo
miło ją wspominam. Nie poznała mnie. Dziękowała za leki, bo przecież są takie
drogie… Schodząc po schodach nie czułam prawie własnych nóg. Obawiam się, że
dziś mimo, że minął kolejny rok, moja reakcja byłaby dokładnie taka sama.
Często wracam myślami do ludzi, których spotkałam w szpitalu.
Najbardziej zaprzyjaźniłam się z L. Byłyśmy razem w sali. Na początku nie
rozmawiałyśmy w ogóle. Całe dnie leżałyśmy zwrócone twarzą do siebie. Patrzyłyśmy
na siebie w milczeniu nie widząc się nawzajem. L. wstawała czasem, żeby uczesać
włosy i wtedy zerkała na mnie w lustrze. W sali na początku była też pani M.-
starsza kobieta, która nie mogła znieść, że obie cały czas milczymy, więc przez
większość dnia gadała jak najęta i trącała nas co chwilę, żeby sprawdzić czy w
ogóle żyjemy. Moim zdaniem chorowała na samotność. Po śmierci męża zaczęły się
jej problemy ze zdrowiem. Nie wiem nawet, kiedy pani M. kładła się spać, bo gdy
zasypiałam, siedziała na krześle kompletnie ubrana i zerkała w okienko na
drzwiach. Raz, gdy zgasło już światło, spytałam ją czemu tak siedzi po ciemku,
a wtedy L. odpowiedziała: „Pani M. się nie kładzie”. To były pierwsze słowa, jakie
od niej usłyszałam. Z dnia na dzień było coraz lepiej. Na początku mogłam
wychodzić na zewnątrz tylko w towarzystwie Mojej Mamy, więc przy pierwszej
okazji, spytałam L. czy nie ma ochoty na spacer z nami. Pobiegła do swojej
lekarki i spytała ją o pozwolenie. Potem dowiedziałam się, że to był jeden z pierwszych razów, kiedy wyszła z sali (poza
wyjściami do toalety - jedzenie zabierała do sali) i pierwszy raz, kiedy w
ogóle wyszła na spacer od początku swojego pobytu. Nie za wiele pamiętam z tego
spaceru, ale od tamtego czasu było między nami ciche porozumienie. Razem
chodziłyśmy do stołówki, zajmowałyśmy sobie wieczorem kolejkę do łazienki i w
ogóle nie rozmawiałyśmy o tym, co nam dolega. Z perspektywy czasu wydaje mi
się, że nasze historie chorobowe mogły być podobne. O życiu poza szpitalem rozmawiałyśmy dużo, ale
też ostrożnie. Byłam bardzo zdziwiona, gdy okazało się, że L. jest ode mnie
sporo starsza i ma całkiem dużego synka. Wyglądała na moją rówieśniczkę. Po
jakimś czasie Pani M. została przeniesiona do innej sali, z czym trochę nie
mogła się pogodzić, a jej miejsce zajęła M. Była rok ode mnie starsza. Nie
lubiłam przebywać w jej towarzystwie. Była strasznie nerwowa i chaotyczna, dużo
mówiła o historii swojej schizofrenii paranoidalnej. Pamiętam, że początkowo przebywając
z nią, sama stawałam się nerwowa. Nie wiem, dlaczego. M. prawie w ogóle nie
jadła. Twierdziła, że ma w gardle coś, co jej utrudnia połykanie i się krztusi.
Przy każdym posiłku kaszlała i wychodziła po 5 minutach. Jednak gdy gasły światła wyciągała z szafki
ciastka, czekolady i inne łakocie i pochłaniała w ciemności. Na początku
strasznie mnie to irytowało, a potem wydawało się śmieszne. W końcu zwróciłyśmy
jej na to uwagę z L. i niedługo potem zaczęła jeść. Mało, bo mało, ale jednak.
W palarni poznałam też panią S. Strasznie klęła i wyciągała od wszystkich
papierosy. Na początku myślałam, że ma problemy z alkoholem, bo wiecznie się
zataczała i miała strasznie zniszczoną twarz. Potem okazało się, że zatacza
się, bo lekarka źle dobrała jej leki i że choruje od młodości, ale mimo to
miała naprawdę ciekawe życie. Jeździła trochę po świecie, pracowała w wielu
miejscach, ma dwójkę dzieci i małe wnuki. Pani S. kolegowała się z Panią
Piękną. Na początku myślałam, że Pani Piękna jest jej lekarką, bo wyszła na
przepustkę tuż po moim przyjściu i wróciła tylko na chwilę. Pani Piękna była
wiecznie roześmianą, bardzo atrakcyjną i zadbaną kobietą. Była też pani O.-
kobieta na oko niewiele starsza od Mojej Mamy - schizofreniczka z długą historią
choroby, matka dwójki dzieci. Panią O. tez poznałam w palarni, w dniu jej
przyjścia na oddział. Stała przy otwartym oknie (o dziwo w szpitalu nie było
krat) i odpalała jednego papierosa od drugiego. Pani O. nie rozmawiała z nikim.
Może potem zaczęła. Nie wiem, bo tuż po jej przyjściu zostałam wypisana.
Chodziłyśmy razem na zajęcia (których strasznie nie lubiłam) . Pewnego razu
terapeutka poprosiła mnie, żebym coś zaśpiewała, więc to zrobiłam. M.
powiedziała mi potem, że pani O. rozpłakała się, gdy śpiewałam. To tyle o
kobietach. Byli też mężczyźni. Najbardziej bałam się Proroka. Przyjęli go na
oddział tego samego dnia co mnie. Pamiętam, że siedziałam z Moją Mamą w
świetlicy totalnie zajęta tym, co działo się w mojej głowie. W telewizji
leciały chyba wiadomości. Nie rozumiałam, w ogóle co dzieje się ze mną, co
dzieje się na świecie, a pech chciał, że był to czas, gdy sytuacja była
napięta. Strasznie bałam się tego, o czym była mowa w wiadomościach. Zresztą
wtedy strasznie bałam się wszystkiego. Być może zachowywałam się dziwnie, bo
tuż po wejściu do świetlicy Prorok trochę przyczepił się do mnie twierdząc, że
próbuję wejść do jego głowy i czytać mu w myślach- tylko tyle pamiętam. Potem chodził i snuł wizje niechybnie
zbliżającej się apokalipsy. Był też pan, którego imienia nie znam. Jak
większość, jego też poznałam w palarni. Przychodził do niej często, ale nigdy
się do mnie nie odzywał. Aż w końcu pewnego dnia nieśmiało poprosił o
papierosa. Od tamtego czasu uśmiechał się do mnie na korytarzu i gdy odwiedzałam
innych, którzy dzielili z nim salę. A salę dzieliła z nim Szalona Drużyna.
Najpierw było ich troje: W., M. i D. Wszędzie chodzili razem i siali wokół
zamęt. Cały oddział dokarmiał ich, bo porcje serwowane na stołówce okazywały
się dla nich niewystarczające. Już
pierwszego dnia mojego pobytu,
spotkaliśmy się w palarni (bo gdzieżby indziej), ale długo w ogóle z
nimi nie rozmawiałam i nie reagowałam na to, co do mnie mówili, bo byłam zbyt
pogrążona we własnym świecie. Pewnego dnia, gdy byłam na spacerze (wtedy już
wychodziłam sama), dołączył do mnie W. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Pod
pachą dzierżył plik gazet, do których dołączone były filmy. Spytał czy nie
chciałabym wieczorem w świetlicy pooglądać ich z nimi, bo tego dnia nocną
zmianę miała mieć jakaś fajna pielęgniarka. Opracowany był już cały plan, jak
to ją zbałamucą, żeby pozwoliła nam po zgaszeniu świateł przemknąć do
świetlicy. Wróciliśmy na oddział razem. W. zadzwonił domofonem i gdy
pielęgniarka spytała: „Kto tam?”, odpowiedział: „Wariaty!”. Wtedy chyba po raz
pierwszy od początku mojego pobytu w szpitalu, roześmiałam się. Jego chytry
plan z wieczornym kinem wypalił. Zabrałam ze sobą L. Choć nie zabawiłyśmy tam
długo, bo polekowy sen morzył mnie wyjątkowo wcześnie, od tamtej pory trzymałyśmy
się razem z Szaloną Drużyną. Przestałam chodzić na zajęcia, których nie
lubiłam. Dołowało mnie strasznie to, że odgrywaliśmy na nich scenki pt: „Przechodzenie
przez ulicę” lub „Rozmowa z ekspedientką”. Terapeutka twierdziła, że takie
rzeczy mogą nam sprawiać trudność po wyjściu ze szpitala, a ja, robiąc to,
czułam się jakbym była upośledzona i czułam się ze sobą jeszcze gorzej. Na
początku myślałam, że muszę chodzić na te zajęcia, ale W. uświadomił mi, że nic
nie muszę. Potem i tak okazało się, że trzeba na nie chodzić i Szalona Drużyna
wpadła w kłopoty, ale jego już wtedy nie było. Pamiętam też jak tuż po tym, gdy
przestałam chodzić na te znienawidzone zajęcia, przyszła do mnie terapeutka i
próbowała namówić, żebym jednak wróciła. Akurat grałam w karty z W. i L..
Powiedziałam, że nie chcę iść, bo miło spędzam czas i jest mi dobrze tak jak
jest. Wtedy ona zaczęła naciskać i chyba powiedziała coś niemiłego, bo W.
stanął w mojej obronie i grzecznie - ale jednak - kazał jej iść sobie i nie
zmuszać mnie do niczego. Poczułam ulgę i byłam mu wdzięczna, że mi pomógł.
Potem powiedział też swojej lekarce, że to ta pani potrzebuje leczenia skoro
stosuje takie metody. Tuż przed wyjściem W. miał urodziny. Zamówił ogromny tort
czekoladowy, chodził od sali do sali i częstował wszystkich. Wraz z Szaloną
Drużyną, za zgodą personelu, zamawiali też wieczorem pizzę budząc powszechną
wesołość . Moja Mama też bardzo polubiła Szaloną Drużynę, ale moją towarzyszkę
L. i W. w szczególności. Mówiła mi, że podczas mojej pierwszej wizyty w
przychodni był w niej też W. Ja go wtedy nie widziałam, bo w ogóle niewiele z
tego, co działo się wokół mnie byłam w stanie widzieć. Mówiła mi też, że
prawdopodobnie próbował popełnić samobójstwo. Właściwie to opowiedział jej o
sobie więcej niż mi. Kolejnym członkiem Szalonej Drużyny był M. – najbardziej
nieśmiały i najmłodszy. Wyszedł zaraz po W.
i wrócił po kilku dniach totalnie odmieniony. Dopiero wtedy zauważyłam,
że naprawdę coś z nim jest nie tak. Snuł się po korytarzu i śmiał pod nosem.
Tuż przed moim wyjściem powiedział mi, że jego kłopoty zaczęły się kilka lat
temu i że przez to nie zdał matury. Trzeci był D. Po świeżych bliznach na
rękach wywnioskowałam, że też próbował popełnić samobójstwo. Szalona Drużyna jest tak nazwana przeze mnie
nie dlatego, że poznaliśmy się w psychiatryku, ale ze względu na swoje wybryki.
Na początku myślałam, że kłamią, gdy mówili, że w przerwie między śniadaniem a
obiadem wychodzą sobie do miasta. Mogliśmy przecież poruszać się tylko po
terenie szpitala. Jednak pewnego dnia udało im się namówić L., żeby poszła z
nimi. Przynieśli ze sobą rachunek z lodziarni. Potem, gdy nie było już W. cała
sprawa wyszła na jaw i nie było wesoło, bo chłopcy dostali zakaz wychodzenia do
odwołania. Jako ostatni dołączył do drużyny A. Nie zdawał sobie sprawy, że ma
urojenia i opowiadał o nich, ale tylko nam. Lekarzom nie ufał w ogóle. Na
początku bałam się go, bo tuż po przyjściu na oddział usiadł naprzeciw mnie w
świetlicy i nie spuszczał ze mnie wzroku.
A może tylko mi się wydawało, nie wiem. Kilka razy był też agresywny,
ale tylko wobec Szalonej Drużyny i raz
wobec lekarzy. Na początku wydawało mu się, że W. pilnuje mnie i L., jest jakby
naszym strażnikiem. Nie wiem dlaczego. Potem gdy się nad tym trochę
zastanowiłam, przestało mi się to wydawać tylko i wyłącznie wytworem jego
chorej wyobraźni, bo na początku, gdy wszyscy się go bali, W. nigdy nie
zostawiał go z nami sam na sam. Zawsze kręcił się gdzieś obok i gdy zanosiło
się na to, że A. czymś się mocno zdenerwuje ( np. przegraną w karty), próbował
gasić pożar. Potem gdy W. już nie było, a ja jedną nogą byłam w domu, powiedziałam A., że musi zacząć
szczerze rozmawiać z lekarzami, bo inaczej nie wypuszczą go stąd. Nie wiem czy
to zrobił. Wiem natomiast, że na swój sposób mnie polubił, bo ostatnie dni
spędziłam tylko z nim i D. Nie było już L. ani W., ani nieśmiałego M. Głównie
graliśmy w karty. A. stanął też raz w mojej obronie (niestety w sposób
agresywny), gdy ktoś, nawet nie pamiętam kto, powiedział mi coś niemiłego w
palarni. Wystraszyłam się wtedy bardzo i uciekłam. W dniu gdy wychodziłam do
domu, A. i D. zaglądali do mnie co chwilę i patrzyli jak się pakuję. Na koniec
przyszli się pożegnać. Prosili, żebym odwiedziła ich, bo jak mnie nie będzie,
to zanudzą się do reszty (nie mogli już wtedy wychodzić). Powiedziałam, że
odwiedzę ich choć wiedziałam, że na pewno tego nie zrobię.
Niedawno spotkałam na ulicy panią O., która płakała, gdy
śpiewałam. Nie wiem czy mnie w ogóle zauważyła. Ja ją poznałam, ale nawet nie przeszło
mi przez myśl, żeby powiedzieć „Dzień dobry”. Czasem zastanawiam się, co
słychać u L., W. i reszty Szalonej Drużyny. Mam nadzieję, że radzą sobie w
życiu dobrze. Wspominam ich wszystkich ciepło, ale nie wiem czy nie udałabym,
że się nie znamy, gdybyśmy spotkali się przypadkiem na ulicy. Jakiś czas temu
na starej karcie pamięci znalazłam też zdjęcie zrobione telefonem przez W.,
jedno jedyne jakie mam. Totalnie o nim zapomniałam. Miałam ochotę je skasować,
ale szczerze mówiąc nie pamiętam czy to zrobiłam.
Dziś mijają trzy lata i jednocześnie rok odkąd nie biorę
leków. Cieszę się, że dobrze sobie radzę i jednocześnie smucę, że musiało mnie
to w ogóle spotkać. Bo to już chyba tak będzie, że zawsze, bez względu na to,
jak potoczy się moje życie i kim będę, cząstka mnie będzie wariatką – cokolwiek to nie znaczy.
Moja Mama wręczyła mi dziś bukiecik ogrodowych kwiatów z
okazji pierwszej rocznicy i był to
najmilszy akcent w tym najtrudniejszym w roku dniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz